Wszystkie wpisy, których autorem jest Robert
Rękopisy i dedykacje
Zielony wiersz
Ja nie chcę wiele:
Ciebie i zieleń,
i zeby wiatr kołysał
gałezie drzew,
iżebym wiersze pisał
o tym, że…
każdy nerw,
każda chwila samotna,
każdy ból – jakże częsty, jak częsty! –
zwiastuje odchłań,
mówi : nieszczęsny….
ja nie chcę wiele,
ale nie mniej niż wszystko:
Ciebie i zieleń
i żeby listkom
akacji było wietrznie,
i żeby sercu – bezpiecznie,
i żeby kot się bawił firanką
jak umie
żeby siedzieć na jerozolimskim ganku
i nic nie rozumieć.
Pętacki wiersz
sam wiesz, że łżesz,
ale dlaczego tak boli, tak boli?
chyba już nic nie napiszę
w ogromną i groźną ciszę
schodzę powoli
ja nie chce wiele:
Ciebie i zieleń…
Wiersz antykobiecy
Nie dokochałyście mnie, wszystkie kobiety…
( Tutaj sobie z cicha westchnę. Rym: ” niestety”).
Ja bym przy waszej pomocy
nie znał bezsennych nocy,
budziłbym się rano, radosny
i szukałbym rymu do ” wiosny”,
tomów wierszy byłoby więcej,
mniej alkoholu
( za to nie ręczę, ale bym wolał).
Mniej pod Villona,
mniej pod Baudelaire\’a,
ale wielu bym rzeczy dokonał…”
Cholera!
Spowiedź
Bluźniłem swiatłu.
Przeczyłem nocom.
Dławiłem wiatry
słowem-przemocą.
Krzyczałem gromem.
Płakałem deszczem.
Słowem widomem
zsyłałem wieści.
Słowem-ramieniem
sięgałem nieba.
Słowa- kamienie
zmieniałem w chleby.
Noc nad Kalwarią
głucha i ciemna.
-czy widzisz Mario,
światłość nade mna?
-To gwiazda świeci,
to świt sie pali-
anioł nie leci
nad Jeruzalem…
-Mario, czy słyszysz?
Ojciec mnie woła!
-Nad miastem cisza…
Cisza dokoła…
-Mario, on kłamie:
w niebie przed jutrznią
gwiazdy gwoździami,
księżyc jest włócznią!
Jakże krew otrzeć
przebitą ręką?…
Nie wracaj Piotrze-
słowo jest męką!
Ciemność nad głową.
Czas mój już minął.
Skłamałem słowo.
Odpuśćcie winę…
Odpuśćcie winę…
Ociemniały
– Pokaż mi drzewo.
– Jestem niewidomy.
– Gdzie jest prawo i lewo?
– Jestem niewidomy.
– Gdzie jest światło i ciemność?
– Jestem niewidomy.
– Powiedz mi! Jestem jasnowidzem!
Czy trzeba kochać? – Tak. Widzę.
Mazurek Szopena
W jerozolimskim zaułku cyprysy
błądzą i smutki.
O, moja przyjaciółko,
wieczór otula ogródki,
tchnące snem i legendą,
pełne ciszy biblijnej,
woniejące lawendą
i wonią melodyjne.
Srebrną świeci nam glorią
księżyc, płynąc jak czółno,
Niedźwiedzica i Orion
Pokazują na północ,
na północ wiatry wieją,
na północ lecą myśli
z rozpaczą i z nadzieją
ku Warszawie, ku Wiśle
Cisza otula nas senna,
o, moja przyjaciółko…
I nagle! -mazurek Szopena
w jerozolimskim zaułku!
Gra dobrze nieznany pianista
melodię sercu znajomą,
nuta srebrzysta i czysta,
nuta z Kraju i z domu,
mazurska, kujawska nuta
wraca do nas, serdeczna,
ale dzisiaj zatruta -..
i wczorajsza, i wieczna:
– o białej narzeczonej,
– i o koniusze biednym,
– o łące. o zielonej, .
wciąż o tym samym, o jednym.
A babka mi to grała
na starym fortepianie
w pokoju, gdzie fotografia
dwóch braci rozstrzelanych.
Bracia w czarnych czamarach
leżą w płockim ogrodzie,
a babka niedawno zmarła
niespodzianie, gdzieś w drodze…
Hucznie zatupią basy,
zapłacze trel w wiolinie,
i przez sosnowe lasy
serce Wisłą popłynie,
pójdzie piaszczystym traktem,
pójdzie szlakiem tułaczym
i wiolinowym taktem
jak mazurek zapłacze…
Za głośno w starym zaułku
pianista smaga ciszę: .
po sercach, o przyjaciółko,
biją nas białe klawisze.
Baudelaire
Chciałbym, żebyś szła
pod wiotką parasolką,
ulicą jesienną
pełną drzew
nagich,
ale jakże pięknych.
Takimi ulicami
chodził Baudelaire
i myślał,
czy na jutro
będzie miał wiersz
dla matki
i dla kochanki…
I dla chleba.
Przypływ
W morze spienione, w szumiące morze
gwiazdy spadały i nikły.
Oto ci serce dzisiaj otworzę –
To przypływ, miła, to przypływ!
Nocy tej księżyc poszedł na przełaj
przez srebrne wody Śródziemne,
fala do brzegu szła i ginęła,
jak giną słowa daremne,
fala ginęła, fala wracała,
jak miłość, której nie trzeba,
i obojętna gwiazda spadała
z obojętnego nieba.
Miłość konała, jak na gruźlicę
konają piękni i młodzi,
i w konającej patrzałem lice
z rozpaczą, że już odchodzi.
Mówiłem sercu: „Milcz o miłości,
serce uparte i dumne” –
a miłość rosła we mnie jak kościół,
dokąd wniesiono juz trumnę.
Słowa miłości, słowa rozpaczy
zdławiła noc głuchoniema.
Kochać – to znaczy: dotknąć, zobaczyć,
a ciebie nie ma… nie ma…
Nocy tej przypływ bił o wybrzeże
zagniewanymi falami.
Byliśmy prości, byliśmy szczerzy,
byliśmy smutni i sami.
I słów nie było. I niepojęta
tkliwość złączyła nam dłonie…
Ja nie pamiętam, nie chcę pamiętać,
że miłość była w agonii!
Ach! ona świeci blaskiem wspaniałym
w gwiazd spadającym hymnie!
Gwiazdy – to mało, morze – to mało,
jeżeli miłość jest przy mnie,
bo wtedy mogę ująć w ramiona
świat od miłości mej szerszy
falą wezbraną, falą szaloną
nie napisanych wierszy…
Miła, ja płaczę… Gwiezdny alkohol
ma posmak cierpki i przykry.
Fala powraca szemrząc ci: „Kocham”.
To przypływ, miła, to przypływ.
Zielony pagórek
Po tym zielonym pagórku
z kamieniami białemi
chętnie bym chodził z córką,
siadał na ziemi,
patrzyłbym na obłoki,
gwarząc, bzdurząc.
Świat tu nie bardzo szeroki,
słońca dużo.
Kochałbym moją Joasię:
córkę-bzdurkę,
a światu powiedziałbym: „Zasię!”;
wlazłbym na chmurkę
i poleciałbym na chmurce, na białej
do doliny Roztoki,
żeby tam całe życie
chodzić z Anką po górach,
patrzeć na Hawrań i Murań,
włazić w potoki.
Ale Anka daleko i już podrosła,
a chmurki nie było, więc nie doniosła.
Myślę sobie o zielonym pagórku
jerozolimskim
i jestem z córką.
Nikt mnie tam nie zaprowadzi
i nikt na to nic nie poradzi.
Do widzenia, Alicjo, Krystyno,
pójdziecie górą, a ja doliną.
Warum
Miła, ja nie mam słów,
a miałem dość ich.
Nie wiem, skąd bierze się znów
ten lęk radości,
czemu znów serce drży
jak wtedy wiosną,
a łzy zabłysły jak bzy,
co w Polsce rosną.
Tkliwość. I morza szum.
I noc, co milczy.
Na Schumannowskie „Warum?” –
twój szept: „Najmilszy!…”
I trzebaż było tych mąk
i tej rozpaczy,
gdy dwoje splecionych rąk
tak wiele znaczy?
Śmierć
Patrzy przez okno dzień chory, trupio nabrzękły i siny.
Po korytarzu szpitalnym wolno przechodzą godziny.
Szaro. I cicho. I pusto. Nie ma radości ni smutku.
Chmury się snują po niebie, jak chorzy w ciasnym ogródku.
Palce, jak martwe pająki, nad czymś się trudzą, mozolą.
W szklanym wazonie powiędły kwiaty pachnące karbolem.
Myśli, jak muchy jesienne, łażą, czepiają się sprzętów,
po raz ostatni skrzydłami biją o okna zamknięte.
Ktoś się zaczaił pod drzwiami. Ktoś podsłuchuje i czeka.
Cicho, na palcach podchodzą – śmierć, zakonnica i lekarz.
Nocny gość
pamięci Sergiusza Jesienina
Dlaczego pukasz do okien
nocą, gdy zasnąć nie mogę?
Dlaczego ciężkim, powolnym krokiem
budzisz skrzypiącą podłogę?
A potem stajesz koło mnie,
a potem siadasz przy mnie –
oczy masz białe, ślepe i ogromne,
ręce masz zimne.
Pokazujesz mi plamę wilgotną,
ten ciemny ślad na koszuli,
i każesz mi ręką dotknąć,
i każesz do ust przytulić…
I znowu, i znowu, i znowu
stąpasz przez puste mieszkanie,
szalone, czerwone słowa
krwią wypisujesz na ścianie.
Ach, w oczach mi coraz ciemniej,
ach, coraz boleśniej w piersi –
odejdź, odejdź ode mnie,
nie pisz na ścianie tych wierszy!
Ja je znam, ja je dobrze pamiętam,
jak dziecię umarłe, pieszczę
wiersze okrutne, wiersze przeklęte,
słowa trumienne, złowieszcze.
Nie umiałeś ich zgubić, zapomnieć,
poszukać jaśniejszych, milszych –
a teraz nocą przychodzisz do mnie
i patrzysz na mnie, i milczysz…
A kiedy odejdziesz nad ranem,
oczy bezsenne będą bardzo boleć,
wtedy zobaczę zdjęty sznur od firanek
i otwartą brzytwę na stole.
(Nie wiedziałem, że radość jest tuż)
Nie wiedziałem, że radość jest tuż –
ręką sięgnąć,
nie wiedziałem, że teraz, że już
przyjdzie do mnie piękno,
że to może tak nagle się stać,
jak błyskawica,
i że chciałoby się żyć – ach! – trwać,
jak najwięcej życia,
i że można kochać tak bardzo
pod koniec życia,
i że może to wszystko zgasnąć,
jak błyskawica.
Miasto rodzinne
Nie uszedłem w życiu pół drogi,
A już zewsząd czai się rozpacz…
O dalekim, minionym, drogim
powiedz, serce, albo się rozpłacz,
wskrześ na chwilę tych lat urodę,
kiedy na świat patrzyłem dzieckiem…
Stał nad Wisłą stary dom z ogrodem
na wysokiem wzgórzu mazowieckiem…
Wy nie wiecie, jak tam biją dzwony,
stare dzwony o cichym zmierzchu,
kiedy słońca język czerwony
liże fale, rude po wierzchu,
gdy już ciemnym brzegiem po równinie
niosą lasy sosnową zadumę,
a poważny ton nad wszystkim płynie,
w czarnym jęku stada wron za Tumem…
Wydzwoń, serce, ostatnie podzwonne
tej starzyźnie, co w ziemię wrasta.
Ja poszedłem stamtąd na wojnę
i nie wrócę do tego miasta,
ale miło mi o tamtej ziemi
myśleć czasem, idąc przez życie,
żem nauczył się tam slów, któremi
umiem kochać i cierpieć, i bić się.
Dzięki, dzięki za każde słowo,
dobrzy ludzie z dziecięcych wspomnień,
niech wam szumi wiślanie, sosnowo
wiatr, co ślady tam zamiótł po mnie.
(Dzień dobry, Kochana!)
Dzień dobry, kochana! Śniegi
świat niedługo zawieją.
Aż po jeziora brzegi
bieli się wszystko – nadzieją.
Mnie – cóż? Kieliszek koniaku,
pióro, kawałek papieru,
myślę i „w braku laku”,
(znaczy natchnienia) – papieros.
Pomyślę jeszcze: kocham,
pomyślę dłużej: w płacz…
Chciałem szczęścia choć trochę,
a teraz płaczę – patrz.
(Druga w nocy)
Druga w nocy. Nie mogę spać
i żonie spać nie daję.
No! – spać nie mogę na „psiamać”,
a lipiec pachnie majem.
Ścięta przydrożna trawa
i błękit.
Pogoda była łaskawa
z twojej ręki.
Pięknie było? Nieprawdaż?
Rower leżał obok.
I miłość. To była prawda.
I obłok.
(Budzę się nazbyt rano)
Budzę się nazbyt rano,
mylę pory,
księżycowi mówię dobranoc,
jestem chory,
jestem chory na ciężką chorobę
(już bez pijaństwa),
nie wiem, co robię,
a myśl bezpańska,
ale kiedy popatrzę
w noc ciemną,
myślę: zawsze
poezja ze mną.
Bezsenność
Nie śpię, spać ci nie daję, palę papierosy;
na stole: budzik, chleb, dwie żółte chryzantemy,
listopadowy wiatr za szybami krzyczy wniebogłosy,
ja jestem niemy,
tylko na kształt krzywego drewna
wykrzywiam się na ten wszechświat…
Śpij, moja dobra, rzewna,
ja nie śpię.
Jeśli chcesz, to mi odbierz papierosy,
albo rękę połóż na włosy,
do snu się każ ukołysać,
naucz, jak wiersze pisać.
Syn podbitego narodu
Syn podbitego narodu, syn niepodległej pieśni,
o czym i jak mam śpiewać, gdy dom mój – ruiny i zgliszcza ?
Jak czołg przetoczył się Wrzesień ziemi ojczystej przez piersi,
a moja dłoń jest bezbronna i bezbronna jest ziemia ojczysta.
Ja na tę ziemię powrócę, ja chcę ją zbawić, ocalić,
stamtąd chcę światu płonąć serca i pieśni pożarem,
chcę, żeby z gruzów Warszawy rósł żelbetonem socjalizm,
chcę, żeby Hejnał Mariacki szumiał czerwonym sztandarem.
Dumna i piękna Warszawo, chwała twoim ruinom,
chcę zliczyć i ucałować twoje męczeńskie cegły.
Podaj mi dłoń, Białorusi, podaj mi dłoń Ukraino,
wy mi dacie na drogę wasz sierp i młot niepodległy.
Łuno wolności ludów, moc w zaciśniętej pięści!
Przeminą dni niedalekie i będzie się świat rówieśnił.
Piszę dłonią bezbronną, groźną, chociaż się nie mści,
syn podbitego narodu, syn niepodległej pieśni.
Opowiadania Oświęcimskie
Przeczytałem książkę Marii
płacząc i wyjąc.
Tak piszą tylko umarli,
żyjąc.
Ja nie bylem wcale w Oświęcimiu,
ale go umiem na pamięć.
Maria…Jak jej bylo na imie?-
Zamieć…
Szła pod wiatr i pod deszcz, i pod śnieg,
bosa,
z lewej SS-man, z prawe szpieg,
nie miała papierosa,
nie miala nic, nic nie miała,
biedna,
i wołała do mnie, wołała,
i była sama jedna.
Słońce września
Wrócę do Polski, i znów będą wrześnie,
będą spadały z drzew grusze i sliwy,
w niebo popatrzę i będzie bolesnie:
pod słońcem września nie będę szczęśliwy.
To słonce stało ponad horyzontem,
błogosławiace wrogim samolotom,
to słońce biło nas żelaznym frontem,
dział hukiem, czołgów złowrogim łoskotem.
A czołgi w bagnach wyschniętych nie grzęzły,
szły armie, szybsze niżli polski piechur,
bomby waliły w kolejowe węzły,
płonęły miasta, rzucane w pośpiechu,
szli Niemcu…
Któż to niegdyś wstrzymał Słońce?
Czemu nie zgasło nad warszawską bitwą?
Ono świeciło- okrutne palące-
w oczy żołnierza, który trwał i wytrwał.
Słońce wspaniałe!… Słońce nad Warszawą,
nad Westerplatte, nad Helem, nad Kutnem,
wschodzace krwawo, zachodzące krwawo,
nie nasycone widokiem okrutnym!
I już go odtąd nie ujrzę inaczej
niż w krwi oparach, brzemienne przekleństwem,
w dymach ze stosu męczeństwa i rozpaczy,
rozpaczą krwawe i promienne zwycięstwem.
O słonce! Słońce września! Miną lata,
zdeptany będzie przez Prawo łeb węża
może we wrogu odnajdziemy brata,
może sercami będziemy zwyciężać,
może tak będzie… Ale słońce Września,
dni naszej chwały i krwi, i cierpienia,
przeklęte będzie w legendach i pieśniach,
aż nowe wzrosnął po nas pokolenia.
Monte Cassino
Nasze granice naszli znienacka,
słupy graniczne zewsząd zrąbali…
Idzie Kresowa, idzie Karpacka
w dymie eksplozji, w huku batalii.
Nasze granice?… – trzeba ich szukać
w rytmie kaemów, w chrzęście pancerzy.
My już to wiemy, stara nauka
polskich tułaczy, polskich żołnierzy.
Idzie Karpacka, idzie Kresowa,
walą armaty, trzeszczą spandauy.
Tu nam nie ujdzie, tu się nie schowa
wróg uzbrojony w broń doskonałą.
Idzie Kresowa, idzie Karpacka,
każda bojową chrzęszcząc maszyną.
My was znajdziemy, choć po omacku,
w Monte Cassino! W Monte Cassino!
Padnie nas wielu w pięknej Italii,
żywi umarłych grzebmy i liczmy,
potem pójdziemy dalej i dalej
stawiać, przestawiać słupy graniczne.
Nasze granice? – „Póki żyjemy”,
wszędzie, gdzie nasi walczą i giną.
Gniewnie idziemy, krwawo idziemy,
nasze granice w Monte Cassino.
Żołnierz polski
Ze spuszczoną głową, powoli
idzie żołnierz z niemieckiej niewoli.
Dudnią drogi, ciągną obce wojska,
a nad nimi złota jesień polska
Usiadł żołnierz pod brzozą u drogi,
opatruje obolałe nogi.
Jego pułk rozbili pod Rawą,
a on bił się, a on bił się krwawo,
szedł z bagnetem na czołgi żelazne,
ale przeszły, zdeptały na miazgę.
Pod Warszawą dał ostatni wystrzał,
potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza.
Jego dom podpalili Niemcy!
A on nie ma broni, on się nie mści…
Hej, ty brzozo, hej ty brzozo – placzko,
smutno szumisz nad jego tułaczką,
opłakujesz i armię rozbitą,
i złe losy, i Rzeczpospolitą…
Siedzi żołnierz ze spuszczoną głową,
zasłuchany w tę skargę brzozową,
bez broni, bez orła na czapce,
bezdomny na ziemi-matce.
Soldat inconnu
Byłem zwyczajnym żołnierzem.
Niepotrzebne nikomu nazwisko.
Trup, ziemi wydarty, leżę
przygnieciony ulicą paryską.
Rzucili na mnie sztandary,
by nie widzieć śladu od kuli.
Nakryli pierś trotuarem,
twardym kamieniem ulic.
Batalionami ciężko
maszerowali przez piersi,
deptali krzycząc: „Zwycięstwo!”,
przechodzili i dziwili się śmierci…
Słuchajcie, nikt nie zwyciężył!
Zatrzymajcie się w marszu! stańcie!
Zdejmijcie mi z piersi ciężar:
Łuk Triumfalny i Francję!
Ja nie jestem więcej jej synem –
ona krwi, ona męki pragnie.
Przeciw niej stanę z karabinem,
w serce jej wepchnę bagnet!
Podepczcie to serce zimne,
na wiatry rozrzućcie kości-
zaprowadzę was do Francji innej,
do ojczyzny zwycięskiej miłości!
Młodość
Szły na wschód bataliony, szwadrony i pułki,
drobny deszcz senne oczy żołnierzom zaklejał,
chlupało mokre błoto na kołach i kółkach,
płynęła mętna woda z rozmokłych kolein,
paliły się chałupy, stodoły i stogi,
pod bialy namiot dymów kulily się miasta. –
A tam – na wschód – dudniły, turkotały drogi:
tępo walił – czternasty, piętnasty, szesnasty.
I coraz ciężej było nieść głowę na plecach,
i coraz czarniej było w lasach na Wołyniu. –
Ej, panie poruczniku, wysmukły jak świeca,
ja wiedziałem, że ciebie kula nie ominie.
Zetrę ci z ust rękawem tę czerwoną rosę,
źle tu leżeć na ziemi wśród końskiego ścierwa,
podzielimy się jednym cienkim papierosem
i skradzioną z węgierskich taborów konserwą…
Nie chcesz, stary, co?…Nie wiem, gdzie cię zakopali –
pod Czartoryską Gorą? Kuklą? Kamieniuchą?
Dziś już nie ma nikogo z dwunastej kompanii
i twojej maciejówki wciśniętej na ucho. –
Roztapiała się młodość brudnym, mokrym śniegiem,
dławiły dni pochmurne, jak robactwo żarły,
i już mi chłodne były jesienne noclegi,
i z umarłymi bylem sam na pól umarły…
…Kowalski – rozerwany granatem, Ignaczak –
cztery kule w pachwinę, Nowak – od szrapnela,
Marciniak – kula w piersi…Pamiętam, jak patrzał
i skamlał umierając: „Wody…przyjaciele…”
Bracie! Ja cię napoje. Mam wodę w manierce.
Ale ten marsz bez przerwy – i nigdy postoju…
Ciężko. I nie wiem, czy mi bardziej ciąży serce,
czy na plecach tornister i dwieście naboi…
O, niechaj mnie o niebo zadławi i zniszczy,
Ja się nie ugnę przed nim – urągam i wzywam:
hej, czarna artylerio, ostatni raz wystrzel
okropnym, ślepym słońcem nad ziemią nieżywą,
chluśnij we mnie wulkanów żużlem i żelazem,
niech trajektoria tęczy na pół mnie rozetnie,
niech groby oceanów pochłoną mnie – razem
z pękniętym, głupim sercem – siedemnastoletniem.
Mannlicher
Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie pijałem ptasiego mleka –
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka.
Byłem jeszcze zupełny szczeniak,
kiedym wziął karabin do garści,
żeby w śmierci, w grozie zniszczenia
zaciąć usta i czoło zmarszczyć.
Nauczyło żołnierskiej krzepy
życie trudne, twarde i liche.
Byłem wtenczas jak szczeniak ślepy,
na świat patrzył za mnie mannlicher.
Dowiedziałem się, o czym milczy
czarny Styr* i zielony Stochód…
Gryzą ziemię moi najmilsi,
nawąchali się dosyć prochu.
Cóż im wyznać w serdecznym słowie,
gdy się młodość jak cmentarz przyśni?…
Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie doszedłem tam, dokąd szliśmy,
ale idę jak żołnierz dalej,
inny, dalszy, trudniejszy cel mam
i jak stary mannlicher wali
wiersz mój gniewny – broń szybkostrzelna.
Hymn polskiego żołnierza na pustyni
Dobrze się czasem
bawić kutasem:
mając pięć palców
na swe usługi,
wspominasz dupy
jedną po drugiej…
To bardzo odświeża
polskiego żołnierza!
Homo sapiens
Wśród mrocznych miast, po, mrocznych stronach,
jak stada wypędzanych szczurów,
gromady ludzi przerażonych
pełzają u strzaskanych murów;
bezdomni, ślepi i wylękli,
ruszają chyłkiem, znów przyklękli,
złowrogo patrzą w niebo, szepcą,
że głód, że śmierć, że – wszystko jedno,
i przeklinając ziemię biedną,
ruszają znów, po trupach depczą,
znikają mroczni i samotni…
Ja lecę ku nim, mściwy lotnik,
i świecąc reflektorem serca,
bombami słów złowieszczo zbrojny,
ciskam je w zaciemnienie wojny,
jak jeden z Czterech, co uśmierca.
A pierwszą bombę ciskam w Berlin!
Za zbrodnie wojny, za pancerny
raid przez Ojczyzny mojej piersi,
za drapieżniki pod Warszawą,
za rozwalony dom, za krwawą
kałuże świata, co mnie mierzi,
za pychę, podłość, mordy, gwałty
za pohańbienie słowa: człowiek –
lecą me bomby w ich blackouty –
niechaj im sen spędzają z powiek.
A druga bomba – w grób Smoleński!
Niechaj rycerze zmartwychwstaną
i swiecąc każdy piersi raną,
świadectwo dadzą krwi męczeńskiej,
tej krwi niewinnej, z ręki kata
przelanej w obcą ziemię czerstwą,
ze zgrozą, lecz milczeniem świata
za wolność, równość i braterstwo.
A trzecia bomba – w tych, co wierzą,
że dość jest rozdać broń żołnierzom
i poszczuć ludy, poszczuć armie –
wtedy się więcej złota zgarnie,
by knuć nazajutrz nowe wojny,
by kuć już dzisiaj nowe pęta.
Bije w nich gniewny i spokojny.
Nie trzeba złota. Krew jest święta.
Zachowam jeszcze bombę jedną
na czas,gdy blaski wojny zbledną
gdy bliski będzie już dzień kary
za Wielki Zaciemnienie sumień,
gdy możni szukać będą miary
wolności ludów…
Gdy w ich tłumie
nie będzie Polski – wtenczas, pieśni,
aż w serce ziemi bij! Twe bomby
niech jak Jerycha wrzasną trąby,
niech biją w ludzkość najboleśniej,
niech do otchłani sumień dotrą,
by na skrwawionej globu mapie
stanął do walki przeciw łotrom
dobry, spokojny – Homo Sapiens.
Droga
Ksaweremu Pruszyńskiemu
Droga wiodła z daleka, droga wiodła przez Narvik
do Warszawy, Lwowa i Wilna, do Wisły, Bugu i Narwi.
Wiadomo, że nie zginęła. Wiadomo: póki żyjemy.
Podchorąży, dowódco drużyny, uważaj na erkaemy,
pilnie szukaj kierunku, prowadź sprawnie a prosto…
Ja te norweskie wystrzały w celi słyszałem nad Moskwą,
chciałem porwać karabin, chciałem biec w tyralierce,
ale milczały maszynki, i tylko waliło serce.
Droga wiodła przez fiordy, droga wiodła przez śniegi,
przez Węgry i Bukowinę, przez Wogezy*, Szkocje i Egipt,
wiodła przez tundrę i tajgę, przez stepy kirgiskie z Rosji,
na drodze, na drodze dalekiej w walce żołnierze wyrośli!
Podchorąży, dowódco drużyny-nie ma śmierci, jest : rozkaz.
Każda mogiła-to okop, każdy trup-to drogowskaz.
Pilnie szukaj kierunku: poprzez fiordy i śniegi,
droga wiedzie do Polski ze wszystkich na świecie Norwegii!
Nad tą drogą już leci pieśń moja mściwa i gniewna
na ziemię przez wroga zdeptaną, do Warszawy, Krakowa (i Gniezna)
aż się od krwi niemieckiej Wisła czerwienią zabarwi,
aż się w zwycięstwie zagubi droga przez Moskwę i Narvik.