Archiwum kategorii: Poezja wojenna

Syn podbitego narodu

Syn podbitego narodu, syn niepodległej pieśni,
o czym i jak mam śpiewać, gdy dom mój – ruiny i zgliszcza ?
Jak czołg przetoczył się Wrzesień ziemi ojczystej przez piersi,
a moja dłoń jest bezbronna i bezbronna jest ziemia ojczysta.

Ja na tę ziemię powrócę, ja chcę ją zbawić, ocalić,
stamtąd chcę światu płonąć serca i pieśni pożarem,
chcę, żeby z gruzów Warszawy rósł żelbetonem socjalizm,
chcę, żeby Hejnał Mariacki szumiał czerwonym sztandarem.

Dumna i piękna Warszawo, chwała twoim ruinom,
chcę zliczyć i ucałować twoje męczeńskie cegły.
Podaj mi dłoń, Białorusi, podaj mi dłoń Ukraino,
wy mi dacie na drogę wasz sierp i młot niepodległy.

Łuno wolności ludów, moc w zaciśniętej pięści!
Przeminą dni niedalekie i będzie się świat rówieśnił.
Piszę dłonią bezbronną, groźną, chociaż się nie mści,
syn podbitego narodu, syn niepodległej pieśni.

Opowiadania Oświęcimskie

Przeczytałem książkę Marii
płacząc i wyjąc.
Tak piszą tylko umarli,
żyjąc.

Ja nie bylem wcale w Oświęcimiu,
ale go umiem na pamięć.
Maria…Jak jej bylo na imie?-
Zamieć…

Szła pod wiatr i pod deszcz, i pod śnieg,
bosa,
z lewej SS-man, z prawe szpieg,
nie miała papierosa,

nie miala nic, nic nie miała,
biedna,
i wołała do mnie, wołała,
i była sama jedna.

Słońce września

Wrócę do Polski, i znów będą wrześnie,
będą spadały z drzew grusze i sliwy,
w niebo popatrzę i będzie bolesnie:
pod słońcem września nie będę szczęśliwy.

To słonce stało ponad horyzontem,
błogosławiace wrogim samolotom,
to słońce biło nas żelaznym frontem,
dział hukiem, czołgów złowrogim łoskotem.

A czołgi w bagnach wyschniętych nie grzęzły,
szły armie, szybsze niżli polski piechur,
bomby waliły w kolejowe węzły,
płonęły miasta, rzucane w pośpiechu,

szli Niemcu…
Któż to niegdyś wstrzymał Słońce?
Czemu nie zgasło nad warszawską bitwą?
Ono świeciło- okrutne palące-
w oczy żołnierza, który trwał i wytrwał.

Słońce wspaniałe!… Słońce nad Warszawą,
nad Westerplatte, nad Helem, nad Kutnem,
wschodzace krwawo, zachodzące krwawo,
nie nasycone widokiem okrutnym!

I już go odtąd nie ujrzę inaczej
niż w krwi oparach, brzemienne przekleństwem,
w dymach ze stosu męczeństwa i rozpaczy,
rozpaczą krwawe i promienne zwycięstwem.

O słonce! Słońce września! Miną lata,
zdeptany będzie przez Prawo łeb węża
może we wrogu odnajdziemy brata,
może sercami będziemy zwyciężać,

może tak będzie… Ale słońce Września,
dni naszej chwały i krwi, i cierpienia,
przeklęte będzie w legendach i pieśniach,
aż nowe wzrosnął po nas pokolenia.

Monte Cassino

Nasze granice naszli znienacka,
słupy graniczne zewsząd zrąbali…
Idzie Kresowa, idzie Karpacka
w dymie eksplozji, w huku batalii.

Nasze granice?… – trzeba ich szukać
w rytmie kaemów, w chrzęście pancerzy.
My już to wiemy, stara nauka
polskich tułaczy, polskich żołnierzy.

Idzie Karpacka, idzie Kresowa,
walą armaty, trzeszczą spandauy.
Tu nam nie ujdzie, tu się nie schowa
wróg uzbrojony w broń doskonałą.

Idzie Kresowa, idzie Karpacka,
każda bojową chrzęszcząc maszyną.
My was znajdziemy, choć po omacku,
w Monte Cassino! W Monte Cassino!

Padnie nas wielu w pięknej Italii,
żywi umarłych grzebmy i liczmy,
potem pójdziemy dalej i dalej
stawiać, przestawiać słupy graniczne.

Nasze granice? – „Póki żyjemy”,
wszędzie, gdzie nasi walczą i giną.
Gniewnie idziemy, krwawo idziemy,
nasze granice w Monte Cassino.

Żołnierz polski

Ze spuszczoną głową, powoli
idzie żołnierz z niemieckiej niewoli.
Dudnią drogi, ciągną obce wojska,
a nad nimi złota jesień polska

Usiadł żołnierz pod brzozą u drogi,
opatruje obolałe nogi.

Jego pułk rozbili pod Rawą,
a on bił się, a on bił się krwawo,

szedł z bagnetem na czołgi żelazne,
ale przeszły, zdeptały na miazgę.

Pod Warszawą dał ostatni wystrzał,
potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza.

Jego dom podpalili Niemcy!
A on nie ma broni, on się nie mści…

Hej, ty brzozo, hej ty brzozo – placzko,
smutno szumisz nad jego tułaczką,

opłakujesz i armię rozbitą,
i złe losy, i Rzeczpospolitą…

Siedzi żołnierz ze spuszczoną głową,
zasłuchany w tę skargę brzozową,

bez broni, bez orła na czapce,
bezdomny na ziemi-matce.

Soldat inconnu

Byłem zwyczajnym żołnierzem.
Niepotrzebne nikomu nazwisko.
Trup, ziemi wydarty, leżę
przygnieciony ulicą paryską.

Rzucili na mnie sztandary,
by nie widzieć śladu od kuli.
Nakryli pierś trotuarem,
twardym kamieniem ulic.

Batalionami ciężko
maszerowali przez piersi,
deptali krzycząc: „Zwycięstwo!”,
przechodzili i dziwili się śmierci…

Słuchajcie, nikt nie zwyciężył!
Zatrzymajcie się w marszu! stańcie!
Zdejmijcie mi z piersi ciężar:
Łuk Triumfalny i Francję!

Ja nie jestem więcej jej synem –
ona krwi, ona męki pragnie.
Przeciw niej stanę z karabinem,
w serce jej wepchnę bagnet!

Podepczcie to serce zimne,
na wiatry rozrzućcie kości-
zaprowadzę was do Francji innej,
do ojczyzny zwycięskiej miłości!

Młodość

Szły na wschód bataliony, szwadrony i pułki,
drobny deszcz senne oczy żołnierzom zaklejał,
chlupało mokre błoto na kołach i kółkach,
płynęła mętna woda z rozmokłych kolein,

paliły się chałupy, stodoły i stogi,
pod bialy namiot dymów kulily się miasta. –
A tam – na wschód – dudniły, turkotały drogi:

tępo walił – czternasty, piętnasty, szesnasty.

I coraz ciężej było nieść głowę na plecach,
i coraz czarniej było w lasach na Wołyniu. –
Ej, panie poruczniku, wysmukły jak świeca,
ja wiedziałem, że ciebie kula nie ominie.

Zetrę ci z ust rękawem tę czerwoną rosę,
źle tu leżeć na ziemi wśród końskiego ścierwa,
podzielimy się jednym cienkim papierosem
i skradzioną z węgierskich taborów konserwą…

Nie chcesz, stary, co?…Nie wiem, gdzie cię zakopali –

pod Czartoryską Gorą? Kuklą? Kamieniuchą?
Dziś już nie ma nikogo z dwunastej kompanii
i twojej maciejówki wciśniętej na ucho. –

Roztapiała się młodość brudnym, mokrym śniegiem,

dławiły dni pochmurne, jak robactwo żarły,
i już mi chłodne były jesienne noclegi,
i z umarłymi bylem sam na pól umarły…

…Kowalski – rozerwany granatem, Ignaczak –
cztery kule w pachwinę, Nowak – od szrapnela,

Marciniak – kula w piersi…Pamiętam, jak patrzał
i skamlał umierając: „Wody…przyjaciele…”

Bracie! Ja cię napoje. Mam wodę w manierce.
Ale ten marsz bez przerwy – i nigdy postoju…
Ciężko. I nie wiem, czy mi bardziej ciąży serce,
czy na plecach tornister i dwieście naboi…

O, niechaj mnie o niebo zadławi i zniszczy,
Ja się nie ugnę przed nim – urągam i wzywam:
hej, czarna artylerio, ostatni raz wystrzel
okropnym, ślepym słońcem nad ziemią nieżywą,

chluśnij we mnie wulkanów żużlem i żelazem,
niech trajektoria tęczy na pół mnie rozetnie,
niech groby oceanów pochłoną mnie – razem
z pękniętym, głupim sercem – siedemnastoletniem.

Mannlicher

Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie pijałem ptasiego mleka –
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka.

Byłem jeszcze zupełny szczeniak,
kiedym wziął karabin do garści,
żeby w śmierci, w grozie zniszczenia
zaciąć usta i czoło zmarszczyć.

Nauczyło żołnierskiej krzepy
życie trudne, twarde i liche.
Byłem wtenczas jak szczeniak ślepy,
na świat patrzył za mnie mannlicher.

Dowiedziałem się, o czym milczy
czarny Styr* i zielony Stochód…
Gryzą ziemię moi najmilsi,
nawąchali się dosyć prochu.

Cóż im wyznać w serdecznym słowie,
gdy się młodość jak cmentarz przyśni?…
Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie doszedłem tam, dokąd szliśmy,

ale idę jak żołnierz dalej,
inny, dalszy, trudniejszy cel mam
i jak stary mannlicher wali
wiersz mój gniewny – broń szybkostrzelna.

Homo sapiens

Wśród mrocznych miast, po, mrocznych stronach,
jak stada wypędzanych szczurów,
gromady ludzi przerażonych
pełzają u strzaskanych murów;
bezdomni, ślepi i wylękli,
ruszają chyłkiem, znów przyklękli,
złowrogo patrzą w niebo, szepcą,
że głód, że śmierć, że – wszystko jedno,
i przeklinając ziemię biedną,
ruszają znów, po trupach depczą,
znikają mroczni i samotni…

Ja lecę ku nim, mściwy lotnik,
i świecąc reflektorem serca,
bombami słów złowieszczo zbrojny,
ciskam je w zaciemnienie wojny,
jak jeden z Czterech, co uśmierca.

A pierwszą bombę ciskam w Berlin!
Za zbrodnie wojny, za pancerny
raid przez Ojczyzny mojej piersi,
za drapieżniki pod Warszawą,
za rozwalony dom, za krwawą
kałuże świata, co mnie mierzi,
za pychę, podłość, mordy, gwałty
za pohańbienie słowa: człowiek –
lecą me bomby w ich blackouty –
niechaj im sen spędzają z powiek.

A druga bomba – w grób Smoleński!
Niechaj rycerze zmartwychwstaną
i swiecąc każdy piersi raną,
świadectwo dadzą krwi męczeńskiej,
tej krwi niewinnej, z ręki kata
przelanej w obcą ziemię czerstwą,
ze zgrozą, lecz milczeniem świata
za wolność, równość i braterstwo.

A trzecia bomba – w tych, co wierzą,
że dość jest rozdać broń żołnierzom
i poszczuć ludy, poszczuć armie –
wtedy się więcej złota zgarnie,
by knuć nazajutrz nowe wojny,
by kuć już dzisiaj nowe pęta.
Bije w nich gniewny i spokojny.
Nie trzeba złota. Krew jest święta.

Zachowam jeszcze bombę jedną
na czas,gdy blaski wojny zbledną
gdy bliski będzie już dzień kary
za Wielki Zaciemnienie sumień,
gdy możni szukać będą miary
wolności ludów…
Gdy w ich tłumie
nie będzie Polski – wtenczas, pieśni,
aż w serce ziemi bij! Twe bomby
niech jak Jerycha wrzasną trąby,
niech biją w ludzkość najboleśniej,
niech do otchłani sumień dotrą,
by na skrwawionej globu mapie
stanął do walki przeciw łotrom
dobry, spokojny – Homo Sapiens.

Droga

Ksaweremu Pruszyńskiemu

Droga wiodła z daleka, droga wiodła przez Narvik
do Warszawy, Lwowa i Wilna, do Wisły, Bugu i Narwi.

Wiadomo, że nie zginęła. Wiadomo: póki żyjemy.
Podchorąży, dowódco drużyny, uważaj na erkaemy,

pilnie szukaj kierunku, prowadź sprawnie a prosto…
Ja te norweskie wystrzały w celi słyszałem nad Moskwą,

chciałem porwać karabin, chciałem biec w tyralierce,
ale milczały maszynki, i tylko waliło serce.

Droga wiodła przez fiordy, droga wiodła przez śniegi,
przez Węgry i Bukowinę, przez Wogezy*, Szkocje i Egipt,

wiodła przez tundrę i tajgę, przez stepy kirgiskie z Rosji,
na drodze, na drodze dalekiej w walce żołnierze wyrośli!

Podchorąży, dowódco drużyny-nie ma śmierci, jest : rozkaz.
Każda mogiła-to okop, każdy trup-to drogowskaz.

Pilnie szukaj kierunku: poprzez fiordy i śniegi,
droga wiedzie do Polski ze wszystkich na świecie Norwegii!

Nad tą drogą już leci pieśń moja mściwa i gniewna
na ziemię przez wroga zdeptaną, do Warszawy, Krakowa (i Gniezna)

aż się od krwi niemieckiej Wisła czerwienią zabarwi,
aż się w zwycięstwie zagubi droga przez Moskwę i Narvik.

Ballady i romanse

„Słuchaj dzieweczko! Ona nie słucha…
To dzień biały, to miasteczko…”
Nie ma miasteczka, nie ma żywego ducha,
po gruzach biega naga, ruda Ryfka,
trzynastoletnie dziecko.

Przejeżdżali grubi Niemcy w grubym tanku.
(Uciekaj, uciekaj Ryfka!)
„Mama pod gruzami, tata w Majdanku…”
Roześmiała się, zakręciła się, znikła.

I przejeżdżał znajomy, dobry łyk z Lubartowa:
„Masz, Ryfka, bułkę, żebyś była zdrowa…”
Wzięła, ugryzła, zaświeciła zębami:
„Ja zaniosę tacie i mamie.”

Przejeżdżał chłop, rzucił grosik,
przejeżdżała baba, też dała cosik,
przejeżdżało dużo, dużo luda,
każdy się dziwił, że goła i ruda.

I przejeżdżał bolejący Pan Jezus,
SS-mani go wiedli na męki,
postawili ich oboje pod miedzą,
potem wzięli karabiny do ręki.

„Słuchaj, Jezu, słuchaj, Ryfka, sie Juden,
za koronę cierniową, za te włosy rude,
za to, żeście nadzy, za to, żeśmy winni,
obojeście umrzeć powinni.”

I ozwało się Alleluja w Galilei,
i oboje anieleli po kolei,
potem salwa rozległa się głucha…
„Słuchaj, dzieweczko!…Ona nie słucha…”

Bagnet na broń

Kiedy przyjdą podpalić dom,
ten, w którym mieszkasz – Polskę,
kiedy rzucą przed siebie grom
kiedy runą żelaznym wojskiem
i pod drzwiami staną, i nocą
kolbami w drzwi załomocą –
ty, ze snu podnosząc skroń,
stań u drzwi.
Bagnet na broń!
Trzeba krwi!

Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
obca dłoń ich też nie przekreśli,
ale krwi nie odmówi nikt:
wysączymy ją z piersi i z pieśni.
Cóż, że nieraz smakował gorzko
na tej ziemi więzienny chleb?
Za tę dłoń podniesioną nad Polską –
kula w łeb!

Ogniomistrzu i serc, i słów,
poeto, nie w pieśni troska.
Dzisiaj wiersz – to strzelecki rów,
okrzyk i rozkaz:
Bagnet na broń!

Bagnet na broń!
A gdyby umierać przyszło,
przypomnimy, co rzekł Cambronne,
i powiemy to samo nad Wisłą.

A kiedy będę umierać…

A kiedy będę umierać,
skoro umierać mam,
ty nie bądź przy tym i nie radź:
już ja potrafię sam.

Ja chcę mieć oczy otwarte
i podniesioną skroń,
chcę umrzeć ot tak – na wpół żartem,
a w ręku niech będzie broń.

Niech mi przywieją wiatry
brzęczenie dalekich pszczół,
niech Wisłę zobaczę i Tatry,
wszystko, com kochał i czuł.

Wystarczy, żeby mnie uczcić,
czyjś krótki, serdeczny płacz.
Przyjaciele niech przyjdą narzucić
na trupa żołnierski płaszcz,

niechaj złożą mnie w ziemię czerstwą,
tam gdzie padnę – na świecie gdzieś,
niechaj wspomną moje żołnierstwo
i niepodległą pieśń,

a potem niech idą w pola
ojczyste krew przelać z żył.
Taka jest moja wola.
Po tom śpiewał i żył.