Siedzisz w kuchni, liczysz kartofle:
przy tobie brat, starszy:
rachunek w sklepiku, podarte pantofle:
nie starczy…
W dzień sprzedajesz mydełka, po znajomych, po obcych
(dlaczego przestali być mili?).
„Nie trzeba? Do widzenia.” I znajdziesz się w kropce:
do innych zadzwonisz po chwili.
Wieczorem kelnerka. „Pół czarnej?”, „Pół czarnej.”
Podasz i chwilę spokój.
Stoisz ze sztucznym uśmiechem i z charme’em,
i z łezką w oku.
Może w nocy przyjdzie Gestapo?
Wstaniesz blada, z płaczącą córką,
kiedy będą plugawą łapą
przetrząsać moje biurko.
Co ta wojna w tobie zabiła?
Nie ma mnie, nie ma teatru…
Wołam do ciebie, miła,
wołaniem wiatru.